Typ lokalu: Restauracja
Miejsce: Legnicka 32
Strona: profil na FB
Otwarte: Od 11 do 23
Ocena:
Aby odpocząć od lokali, do których zaprowadza się zazwyczaj turystów oraz tych, w których podaje się salceson z musztardą, poszukaliśmy tym razem czegoś innego. Właściwie to nie szukaliśmy, samo się napatoczyło. Szliśmy zrecenzować inne miejsce, było zamknięte, a my nie chcieliśmy zmarnować czasu (jak powszechnie wiadomo, brzydzimy się marnowaniem czasu). Trafiliśmy do miejsca straszącego komuną jak Łubu Dubu i Setka razem wzięte. Ja to bardziej odebrałem jako relikt lat dziewiędziesiątych... Ale żaden z nas nie pamięta PRLu, więc ciężko ustalić kto ma rację. Właściwie to bardziej KRL-D niż PRL, jeśli już.
Wejście do Ha Noi (Hanoi? HaNoi? - sami nie wiemy, bo nawet szef nie wie - właściwie to szefowie-wietnamczycy Quang Huy Pham i Cuong Ho Chi, tych wersji używa się na przemian) to portal do innego świata. Świata, który istniał jakieś 30 lat temu. Szefostwo różnych knajp wydaje tysiące, żeby przenieść gości w przeszłość. Tę przytulną azjatycką knajpkę jednak i tak ciężko przebić. Pod każdym względem. Siedzenie w środku to już trochę turystyka ekstremalna.
Zagracenie, często występujące w długo istniejących restauracjach - tutaj nie ma miejsca. Sądzę, że od czasów otwarcia, niewiele się zmieniło i możemy podziwiać właściwie oryginalny projekt. Plus dla właścicieli za konsekwencję. Szkoda tylko, że lokal jest równie konsekwentnie niesprzątany. DAWNO W TAKIM SYFIE NIE SIEDZIAŁEM! Syf jest czasem elementem wystroju, ten cały kurz i plamy na wykładzinie mają swój urok! A że mało kto da radę wysiedzieć. Taka teraz ta młodzież wrażliwa na kurz... Parapety dorobiły się własnego ekosystemu, czajniczek jest tak brudny, że trudno ocenić czy herbata już się zaparzyła, a osoby uczulone na kurz i roztocza niechybnie zeszłyby na wstrząs anafilaktyczny szybciej niż jestem w stanie wymówić Hanoi. A co do wystroju, trudno go opisać. Są lampiony, są akwaria, fantazyjny bar. Są niepasujące krzesła, wykładzina i biurowy sufit, wertikale. Osobliwe to wszystko.
Jeśli kogoś razi takie połączenia i akwaria woli oglądać w zoo, to nie polecamy wizyty w Ha Noi. Ja jednak przez tę godzinę siedziałem [i to nie tylko dlatego, że kelnerka nie ogarniała naszego dyskretnego przywoływania - jak prawdziwe damy, przywołujemy tylko chrząknięciem] i myślałem, jak cudownie byłoby tam pracować jako kelner. To prawie jak praca w skansenie, tylko ma się dostęp do jedzenia i nie ma tylu turystów i można dotykać eksponatów, a nawet podawać je gościom wypełnione jedzeniem.
Podziwiam, chyba nigdy nie widziałem tak spójnego wystroju. Pozdrawiam wszystkie ryby z akwariów. Pozdrawiam boazerię i wertikale. Pozdrawiam też klejące się bambusowe maty. Wszyscy pięknie odtwarzacie historię. Żeby było mało oldskulu, to z głośników leci muzyka... Nie jest to może odkrywcza wypowiedź, w większości lokali leci, ale w mało którym robi takie wrażenie. Hity z przełomu wieków, które nie są tak stare, żeby wyszlachetnieć i nie tak nowe, byśmy myśleli, że słuchamy radia - pomieszane są z azjatyckim popem i muzyką ludową. Dla mnie to trochę jak powrót do czasów gimnazjum - tylko co do cholery moje gimnazjum robi w Wietnamie? Czyli to było bardzo dawno. Bardzo bardzo. Mi się raczej kojarzy z dzieciństwem. Ogólnie - muzyka, która kiedyś uchodziła za nieszkodliwą. Z naciskiem na kiedyś.
O Ha Noi słyszałem już różne rzeczy, ale każdy mówił, że jedzenie jest przyzwoite. No i było przyzwoite. A nawet trochę więcej niż przyzwoite, jeżeli umieścimy je w kategorii “azjatycka kuchnia na polskie języki”. W kategorii “kuchnia polska dla skośnookich” niestety gnije na dole rankingu. Wybór w menu jest spory, chociaż dania są właściwie do siebie dość mocno podobne. Z mięs, oprócz świnek i krówek znajdziemy też ośmiorniczki, pędy bambusa i trawę cytrynową [moje ulubione mięso]. Zestawy obiadowe, które najpewniej są podstawą cateringu, kosztują 15 złotych i smakują przede wszystkim jak polskie wyobrażenie o azjatyckiej kuchni. Dania te może nie zostaną uwiecznione w kulinarnej alei gwiazd - ale to mniej więcej to, czego oczekujemy idąc do azjatyckiej knajpy. Powinien to być zarzut, ale do jakości składników nie można się przyczepić. Przynajmniej moje danie podano mi na talerzu, a nie na krowie.
Chyba większość tego typu lokali prenumeruje magazyn “Żeliwna krowa - czyli jak zaskoczyć klienta podając wieprzowinę” - więc nie zrobiło to na mnie wrażenia. Zresztą, wieprzowina na krowie. To chyba jakieś wegetariańskie poczucie humoru.
Tradycyjnie będzie podsumowanie, tym razem nietradycyjne:
Zazielenione glonami akwarium
Na krowie żeliwnej
Wieprz w warzywach podany
W dziwnej knajpce
Kucharze tworzą 김치
Zamów na wynos
18 sierpnia 2011
25 lipca 2011
Piwnica Świdnicka
o
25.7.11
Etykiety:
gdzie wypić,
gdzie zjeść,
lokal,
miejsca,
rynek,
trunki i napoje,
Wrocław
Typ lokalu: Restauracja
Miejsce: Rynek Ratusz 1
Strona: piwnicaswidnicka.com
Otwarte: 12-...
Ocena:
Ludzie, którzy śpią na pieniądzach oraz ważni i mniej ważni goście we Wrocławiu przychodzą zazwyczaj do Piwnicy Świdnickiej. Właściciele chwalą się, że to najstarsza restauracja w Europie. Trochę to szemrane, bo księga Guinnessa jako najstarszą restaurację na świecie podaje madrycką Sobrino de Botín działającą od roku 1725; obecna Piwnica działa od 2002. "Najstarszość" dotyczy więc raczej samego budynku, używanego od XIII wieku. Byli w niej m.in Fryderyk Chopin, Juliusz Słowacki czy Johann Wolfgang von Goethe. Wszyscy zmarli, ale chyba nie ma to żadnego związku z Piwnicą Świdnicką. Najprawdopodobniej. Wszyscy zmarli na choroby płuc, podejrzane - może w Piwnicy latały po salach prątki gruźlicy? Poza tym kierownictwo głosi, że Kto nie był w Piwnicy Świdnickiej, ten nie był we Wrocławiu. No to dopiero niedawno odwiedziliśmy Wrocław. Jak tam było?
Restauracja umiejscowiona jest chyba w najbardziej uczęszczanym miejscu miasta, zaraz przy Misiu Mineciarzu. Lub jak kto woli w Ratuszu. Wydawałoby się, że już wspaniała lokalizacja, obok tego sympatycznego zwierzęcia, będzie kluczem do sukcesu. Jednakże nie chcieliśmy oceniać tak płytko, więc trzeba było zejść do podziemi.
Największym plusem lokalu jest wystrój. Poprzednie pokolenia ciężko pracowały, żeby miał chociaż jeden plus. W lokalu jest okazały hol i 9 sal - każda ma inną nazwę, klimat i wystrój. Czyli to trochę inna sprawa niż 9 sal w multipleksie. Wszystkie sale mają kolebkowe sklepienia co nadaje im średniowiecznego klimatu. Raj dla historyków sztuki. Ale klimat tworzą też meble, freski, zasłony, ciekawe oświetlenie, obrazy - wnętrza są na tyle bogate i ciekawe, że można spędzić sporo czasu na wyłapywaniu szczegółów. Pod ciężarem tego wszystkiego upada trochę definicja miejsca, gdzie można w spokoju coś zjeść i wypić. Przecież w muzeum się nie je. Poza tym tak dziwnie bez ochronnych kapci na nogach... To jeden z minusów - co chwila pojawia się jakaś mała grupka zwiedzających, więc po chwili czujemy się jak eksponat. No właśnie. Biedne eksponaty, już wiemy co czują. Ok. 2010 - znudzeni żacy czekają na posiłek Wunderbaaar, soo naturgetreu!
Menu - z tego co się zorientowaliśmy, są różne w różnych salach. W jednej coś zjemy, w drugiej wypijemy kawę (ale już deserów w karcie z kawami nie znajdziemy; musimy liczyć na dobrą pamięć kelnera). Dania w większości inspirowane kuchnią włoską i staropolską. Ceny stosunkowo wysokie, ale zdziwilibyśmy się gdyby było inaczej. Swoją drogą plakat z wordartowym napisem TANIO JAK NIGDZIE INDZIEJ!!! na tych freskach wyglądałby ciekawie. Trochę taka sztuka współczesna. My wybraliśmy się tylko na kawę/herbatę i deser, więc nasze portfele nie ucierpiały zbyt mocno. Jeżeli chodzi o smak - znacznie poniżej oczekiwań. Owocowa herbata obrzydliwa - ekspresowa, bez smaku owoców. [Chociaż za to trzeba raczej winić pana Liptona. Nie wiem kiedy restauratorzy nauczą się podawać coś innego. Ja rozumiem darmowe kubki, darmowe wczasy dla dzieci, darmowe loty w kosmos, ale jednak - trochę przyzwoitości...]. Niestety nie udało mi się zamówić do niej miodu, lub konfitury (mimo, że obie te rzeczy znajdują się w karcie i szczerze wątpię, żeby w kuchni tak dużego lokalu nie znajdował się miód - pewnie był na najwyższej półce, taa, albo miś wszystko wyjadł). Deser smaczny, ale niestety potraktowany "śmietaną" z puszki - ja rozumiem, że łatwiej i szybciej, ale tej klasy lokal nie powinien chodzić na skróty. Ja wziąłem latte, która była dobra na tyle, że już dzień później nie pamiętałem co ja właściwie wziąłem. Z jednej strony dobrze, ze mój brzuch nie pamiętał zbyt boleśnie. Ale w kategorii przeżyć duchowych nie była to dobra kawa. Zdecydowanie.
W Piwnicy Świdnickiej poczuliśmy się jak niepopularne amerykańskie nastolatki, które siadają przy stolikach dla brzydkich dziewczyn i nikt w szkole ich nie zauważa. Obsługa zauważyła nas po dobrych 20 minutach. Możliwe, że wybraliśmy niezbyt uczęszczaną [przez kelnerów, bo nie przez turystów] salę, ale to nie powód, żeby żaden z dwóch kelnerów, których minęliśmy w holu do nas nie podszedł. Może byliśmy na górnej półce. Chłopaki z górnej półki. Zdecydowanie tak wolimy o tym myśleć. A jak już nas ktoś zauważył, od razu chciał żebyśmy coś zamówili, ale niestety my z tych którzy studiują dokładnie menu, o ile oczywiście ktoś nam je poda. Ogólnie obsługa zachowywała się jakby im nikt nie płacił. Zdecydowany minus.
Podsumowując: nie jesteśmy zadowoleni. Fakt, że ocenialiśmy lokal dość ostro, ale sama nazwa "Piwnica Świdnicka" zobowiązuje. O tak, zobowiązuje. Oczekiwaliśmy, że będzie jak w piwnicy - i było. Koniec pochwał. Lokal niestety nie broni się ani smakiem, ani jakością obsługi. A dobry wystrój to za mało, żeby stworzyć dobry lokal. Z ciekawości zwiedziliśmy większość sal, jednak nie kulinarnie. I w stylu naszego premiera możemy stwierdzić “i tego sobie i Państwu życzymy”. Jak najmniej kontaktu z kuchnią Piwnicy Świdnickiej.
Miejsce: Rynek Ratusz 1
Strona: piwnicaswidnicka.com
Otwarte: 12-...
Ocena:
Ludzie, którzy śpią na pieniądzach oraz ważni i mniej ważni goście we Wrocławiu przychodzą zazwyczaj do Piwnicy Świdnickiej. Właściciele chwalą się, że to najstarsza restauracja w Europie. Trochę to szemrane, bo księga Guinnessa jako najstarszą restaurację na świecie podaje madrycką Sobrino de Botín działającą od roku 1725; obecna Piwnica działa od 2002. "Najstarszość" dotyczy więc raczej samego budynku, używanego od XIII wieku. Byli w niej m.in Fryderyk Chopin, Juliusz Słowacki czy Johann Wolfgang von Goethe. Wszyscy zmarli, ale chyba nie ma to żadnego związku z Piwnicą Świdnicką. Najprawdopodobniej. Wszyscy zmarli na choroby płuc, podejrzane - może w Piwnicy latały po salach prątki gruźlicy? Poza tym kierownictwo głosi, że Kto nie był w Piwnicy Świdnickiej, ten nie był we Wrocławiu. No to dopiero niedawno odwiedziliśmy Wrocław. Jak tam było?
Restauracja umiejscowiona jest chyba w najbardziej uczęszczanym miejscu miasta, zaraz przy Misiu Mineciarzu. Lub jak kto woli w Ratuszu. Wydawałoby się, że już wspaniała lokalizacja, obok tego sympatycznego zwierzęcia, będzie kluczem do sukcesu. Jednakże nie chcieliśmy oceniać tak płytko, więc trzeba było zejść do podziemi.
Największym plusem lokalu jest wystrój. Poprzednie pokolenia ciężko pracowały, żeby miał chociaż jeden plus. W lokalu jest okazały hol i 9 sal - każda ma inną nazwę, klimat i wystrój. Czyli to trochę inna sprawa niż 9 sal w multipleksie. Wszystkie sale mają kolebkowe sklepienia co nadaje im średniowiecznego klimatu. Raj dla historyków sztuki. Ale klimat tworzą też meble, freski, zasłony, ciekawe oświetlenie, obrazy - wnętrza są na tyle bogate i ciekawe, że można spędzić sporo czasu na wyłapywaniu szczegółów. Pod ciężarem tego wszystkiego upada trochę definicja miejsca, gdzie można w spokoju coś zjeść i wypić. Przecież w muzeum się nie je. Poza tym tak dziwnie bez ochronnych kapci na nogach... To jeden z minusów - co chwila pojawia się jakaś mała grupka zwiedzających, więc po chwili czujemy się jak eksponat. No właśnie. Biedne eksponaty, już wiemy co czują. Ok. 2010 - znudzeni żacy czekają na posiłek Wunderbaaar, soo naturgetreu!
Menu - z tego co się zorientowaliśmy, są różne w różnych salach. W jednej coś zjemy, w drugiej wypijemy kawę (ale już deserów w karcie z kawami nie znajdziemy; musimy liczyć na dobrą pamięć kelnera). Dania w większości inspirowane kuchnią włoską i staropolską. Ceny stosunkowo wysokie, ale zdziwilibyśmy się gdyby było inaczej. Swoją drogą plakat z wordartowym napisem TANIO JAK NIGDZIE INDZIEJ!!! na tych freskach wyglądałby ciekawie. Trochę taka sztuka współczesna. My wybraliśmy się tylko na kawę/herbatę i deser, więc nasze portfele nie ucierpiały zbyt mocno. Jeżeli chodzi o smak - znacznie poniżej oczekiwań. Owocowa herbata obrzydliwa - ekspresowa, bez smaku owoców. [Chociaż za to trzeba raczej winić pana Liptona. Nie wiem kiedy restauratorzy nauczą się podawać coś innego. Ja rozumiem darmowe kubki, darmowe wczasy dla dzieci, darmowe loty w kosmos, ale jednak - trochę przyzwoitości...]. Niestety nie udało mi się zamówić do niej miodu, lub konfitury (mimo, że obie te rzeczy znajdują się w karcie i szczerze wątpię, żeby w kuchni tak dużego lokalu nie znajdował się miód - pewnie był na najwyższej półce, taa, albo miś wszystko wyjadł). Deser smaczny, ale niestety potraktowany "śmietaną" z puszki - ja rozumiem, że łatwiej i szybciej, ale tej klasy lokal nie powinien chodzić na skróty. Ja wziąłem latte, która była dobra na tyle, że już dzień później nie pamiętałem co ja właściwie wziąłem. Z jednej strony dobrze, ze mój brzuch nie pamiętał zbyt boleśnie. Ale w kategorii przeżyć duchowych nie była to dobra kawa. Zdecydowanie.
W Piwnicy Świdnickiej poczuliśmy się jak niepopularne amerykańskie nastolatki, które siadają przy stolikach dla brzydkich dziewczyn i nikt w szkole ich nie zauważa. Obsługa zauważyła nas po dobrych 20 minutach. Możliwe, że wybraliśmy niezbyt uczęszczaną [przez kelnerów, bo nie przez turystów] salę, ale to nie powód, żeby żaden z dwóch kelnerów, których minęliśmy w holu do nas nie podszedł. Może byliśmy na górnej półce. Chłopaki z górnej półki. Zdecydowanie tak wolimy o tym myśleć. A jak już nas ktoś zauważył, od razu chciał żebyśmy coś zamówili, ale niestety my z tych którzy studiują dokładnie menu, o ile oczywiście ktoś nam je poda. Ogólnie obsługa zachowywała się jakby im nikt nie płacił. Zdecydowany minus.
Podsumowując: nie jesteśmy zadowoleni. Fakt, że ocenialiśmy lokal dość ostro, ale sama nazwa "Piwnica Świdnicka" zobowiązuje. O tak, zobowiązuje. Oczekiwaliśmy, że będzie jak w piwnicy - i było. Koniec pochwał. Lokal niestety nie broni się ani smakiem, ani jakością obsługi. A dobry wystrój to za mało, żeby stworzyć dobry lokal. Z ciekawości zwiedziliśmy większość sal, jednak nie kulinarnie. I w stylu naszego premiera możemy stwierdzić “i tego sobie i Państwu życzymy”. Jak najmniej kontaktu z kuchnią Piwnicy Świdnickiej.
29 maja 2011
Niedzielny obiad: Dorsz na batatach białym sosem pomiziany
o
29.5.11
Etykiety:
mistrzowie patelni,
omnomnom
Gdy zobaczyłem, że po frazie „obiad kinga rusin” można trafić na naszego bloga, łezka zakręciła mi się w oku. Na zawsze zostaliśmy powiązani tematycznie w pozycjonowaniu z naszą kulinarną idolką, mistrzynią patelni. Na fali łez wzruszenia dodajemy nowy niedzielny obiad.
Składniki:
2 bataty
sól, pieprz czarny
1 łyżeczka listków świeżego rozmarynu
oliwa
2 filety z dorsza, każdy po około 150 g
50g sera gorgonzola
1 łyżka mleka
1/2 łyżeczki świeżo zmielonego czarnego lub zielonego pieprzu
Przygotowanie:
Bataty obieramy, kroimy na frytki, przyprawiamy solą i pieprzem, mieszamy z rozmarynem i dwiema łyżkami oliwy. Wykładamy na blachę zachowując odstęp pomiędzy poszczególnymi frytkami, pieczemy przez 20 minut w 220°C, ostatnie 5 minut pod grilem.
Na około 5 - 7 minut przed końcem pieczenia dokładamy filety z dorsza przyprawione solą i pieprzem oraz skropione oliwą. Pieczemy aż ryba będzie upieczona, a bataty miękkie i lekko zrumienione z zewnątrz.
W trakcie pieczenia przygotowujemy sos. Pokrojony na kawałki ser podgrzewamy na małym ogniu z mlekiem. Po uzyskaniu jednolitej konsystencji dodajemy pieprz i odstawiamy. Bataty układamy na talerzach, na nich dorsza i sos. Podajemy od razu.
Bataty mają ciekawy słodki smak, który może nie wszystkim odpowiadać, wtedy możemy je zastąpić naszymi rodzimymi kartoflami/ziemniakami/pyrami/grulami. Nie lubię ryb, ale dorsz mi o smakował, więc trzeba uznać, że nie jest rybą.
Składniki:
2 bataty
sól, pieprz czarny
1 łyżeczka listków świeżego rozmarynu
oliwa
2 filety z dorsza, każdy po około 150 g
50g sera gorgonzola
1 łyżka mleka
1/2 łyżeczki świeżo zmielonego czarnego lub zielonego pieprzu
Przygotowanie:
Bataty obieramy, kroimy na frytki, przyprawiamy solą i pieprzem, mieszamy z rozmarynem i dwiema łyżkami oliwy. Wykładamy na blachę zachowując odstęp pomiędzy poszczególnymi frytkami, pieczemy przez 20 minut w 220°C, ostatnie 5 minut pod grilem.
Na około 5 - 7 minut przed końcem pieczenia dokładamy filety z dorsza przyprawione solą i pieprzem oraz skropione oliwą. Pieczemy aż ryba będzie upieczona, a bataty miękkie i lekko zrumienione z zewnątrz.
W trakcie pieczenia przygotowujemy sos. Pokrojony na kawałki ser podgrzewamy na małym ogniu z mlekiem. Po uzyskaniu jednolitej konsystencji dodajemy pieprz i odstawiamy. Bataty układamy na talerzach, na nich dorsza i sos. Podajemy od razu.
Bataty mają ciekawy słodki smak, który może nie wszystkim odpowiadać, wtedy możemy je zastąpić naszymi rodzimymi kartoflami/ziemniakami/pyrami/grulami. Nie lubię ryb, ale dorsz mi o smakował, więc trzeba uznać, że nie jest rybą.
28 maja 2011
Galeria Zjawisk
o
28.5.11
Etykiety:
event,
nauka,
rozrywka,
świątynia konsumpcji,
Wrocław,
wydarzenie
Typ wydarzenia: Wystawa interaktywna
Miejsce: Galeria Dominikańska
Czas trwania: 26 maja-4 czerwca 2011; pon-sob 9.30-21.00, niedziela 10.00-20.00
Strona: galeria-dominikanska.pl
Ocena:
Galeria Dominikańska czasami wykorzystuje wolne skrawki przestrzeni na zorganizowanie różnorakich wystaw. W galerii gościł już Leonardo da Vinci ze swoimi wynalazkami i opera ze swoimi sukniami. A jak wiadomo, bardzo lubimy kiedy nauka i sztuka idą pod strzechy. Oczywiście nie tak do końca pod strzechy. No właśnie - ostatnio odkryłem, że Dominikańska zamiast dachu ma wielki parking (czasem ciekawe rzeczy można odkryć na zdjęciach satelitarnych). No, więc tym razem nauka trafiła pod koła samochodów. I może nie szalejmy z określeniami. No ale po kolei. Eksponatów na wystawie jest około dwudziestu - dowiemy się czegoś na temat optyki, dynamiki, hydrostatyki, kinematyki - króluje więc fizyka.
Z fizyką miałem do czynienia bardzo dawno, a niektórzy to jeszcze w prehistorii. No więc można powiedzieć, że przyszła fizyka do Mahometa. Warto by to zilustrować w ramach ćwiczenia na wyobraźnię, ale jeszcze ktoś spali polską flagę.
Jest też kilka eksponatów dotyczących człowieka, układanki logiczne starające się wprowadzić nasz mózg w stan przedgorączkowy. Każdy eksponat ma nazwę i krótki opis (po polsku i angielsku) - jak udało nam się zaobserwować sporo ludzi ma problemy z obsługą, jeżeli opisy nie są szczegółowe. Bo oni są szkoleni na instrukcjach obsługi tłumaczonych z chińskiego i wietnamskiego: "Wyłącznie do użytku w pomieszczeniu zamkniętym lub na zewnątrz."
Najlepiej radzą sobie dzieci, nie boją się, dotykają wszystkiego i prawie zawsze im się udaje odkryć o co chodzi - i to chyba im najbardziej polecamy tą wystawę. Tym bardziej, że jest tak zrobiona, że nawet zgraja dzieci nie będzie w stanie nic porozwalać i napsuć. Chyba. Nie zgodzę się - są już pojedyncze niedziałające eksponaty - ale ślady kawy wskazują bardziej na dorosłych naukowców. Ktoś musi przerwać te szalone eksperymenty z kawą. Mówimy stanowcze “nie”.
A teraz nasze top 5: [w przypadkowej kolejności]
Iluzja ciężaru [poziom -1] - na pierwszy rzut oka nic ciekawego, ale przyjemnie robi nasz mózg w balona.
Wieża z Hanoi [poziom -1] - łamigłówka dla bardziej ogarniętych, zajmuje trochę czasu, ale przeniesiona wieża mówiąca “JESTEŚ MĄDRY” wynagradza wszystko.
Wahadło [poziom 0] - znane wszystkim odbijające się kuleczki dzięki nowemu opisowi odkrywają skrywane tajemnice. Nie chodzi o numery lotto, ale można się wzbogacić o fizyczną wiedzę.
Tory z kuleczkami [poziom 0] - dla ludzi, którzy kochają rywalizację do tego stopnia, że lubią patrzeć nawet na wyścigi białych kuleczek. Która dotrze szybciej?! Ach, emocje jak na grzybach. Dla lubiących zakłady podpowiadamy - zawsze wygrywa biała.
Indukcja [poziom +1] - pozwala nam się cieszyć własnoręcznie wytworzonym prądem zasilającym mruczący głośnik. Choć przez chwilę można poczuć się przydatnym.
Nie polecamy za to Spaceru po łuku, do tej pory mam kompleksy z powodu tego, że łuk nie wytrzymał mojego ciężaru. Jeśli jednak ktoś waży mniej niż 100kg, to może go utrzyma.
Fizyka pod kołami samochodów wypada całkiem przyjemnie. Na dość małej przestrzeni upchnięto całkiem sporo eksponatów. Nie jest to może wielka nauka i nie jest tak fajnie jak w Centrum Nauki Kopernik, ale jeżeli nie wybieracie się do Warszawy, wystawa jest całkiem fajną opcją.
Miejsce: Galeria Dominikańska
Czas trwania: 26 maja-4 czerwca 2011; pon-sob 9.30-21.00, niedziela 10.00-20.00
Strona: galeria-dominikanska.pl
Ocena:
Galeria Dominikańska czasami wykorzystuje wolne skrawki przestrzeni na zorganizowanie różnorakich wystaw. W galerii gościł już Leonardo da Vinci ze swoimi wynalazkami i opera ze swoimi sukniami. A jak wiadomo, bardzo lubimy kiedy nauka i sztuka idą pod strzechy. Oczywiście nie tak do końca pod strzechy. No właśnie - ostatnio odkryłem, że Dominikańska zamiast dachu ma wielki parking (czasem ciekawe rzeczy można odkryć na zdjęciach satelitarnych). No, więc tym razem nauka trafiła pod koła samochodów. I może nie szalejmy z określeniami. No ale po kolei. Eksponatów na wystawie jest około dwudziestu - dowiemy się czegoś na temat optyki, dynamiki, hydrostatyki, kinematyki - króluje więc fizyka.
Z fizyką miałem do czynienia bardzo dawno, a niektórzy to jeszcze w prehistorii. No więc można powiedzieć, że przyszła fizyka do Mahometa. Warto by to zilustrować w ramach ćwiczenia na wyobraźnię, ale jeszcze ktoś spali polską flagę.
Jest też kilka eksponatów dotyczących człowieka, układanki logiczne starające się wprowadzić nasz mózg w stan przedgorączkowy. Każdy eksponat ma nazwę i krótki opis (po polsku i angielsku) - jak udało nam się zaobserwować sporo ludzi ma problemy z obsługą, jeżeli opisy nie są szczegółowe. Bo oni są szkoleni na instrukcjach obsługi tłumaczonych z chińskiego i wietnamskiego: "Wyłącznie do użytku w pomieszczeniu zamkniętym lub na zewnątrz."
Najlepiej radzą sobie dzieci, nie boją się, dotykają wszystkiego i prawie zawsze im się udaje odkryć o co chodzi - i to chyba im najbardziej polecamy tą wystawę. Tym bardziej, że jest tak zrobiona, że nawet zgraja dzieci nie będzie w stanie nic porozwalać i napsuć. Chyba. Nie zgodzę się - są już pojedyncze niedziałające eksponaty - ale ślady kawy wskazują bardziej na dorosłych naukowców. Ktoś musi przerwać te szalone eksperymenty z kawą. Mówimy stanowcze “nie”.
A teraz nasze top 5: [w przypadkowej kolejności]
Iluzja ciężaru [poziom -1] - na pierwszy rzut oka nic ciekawego, ale przyjemnie robi nasz mózg w balona.
Wieża z Hanoi [poziom -1] - łamigłówka dla bardziej ogarniętych, zajmuje trochę czasu, ale przeniesiona wieża mówiąca “JESTEŚ MĄDRY” wynagradza wszystko.
Wahadło [poziom 0] - znane wszystkim odbijające się kuleczki dzięki nowemu opisowi odkrywają skrywane tajemnice. Nie chodzi o numery lotto, ale można się wzbogacić o fizyczną wiedzę.
Tory z kuleczkami [poziom 0] - dla ludzi, którzy kochają rywalizację do tego stopnia, że lubią patrzeć nawet na wyścigi białych kuleczek. Która dotrze szybciej?! Ach, emocje jak na grzybach. Dla lubiących zakłady podpowiadamy - zawsze wygrywa biała.
Indukcja [poziom +1] - pozwala nam się cieszyć własnoręcznie wytworzonym prądem zasilającym mruczący głośnik. Choć przez chwilę można poczuć się przydatnym.
Nie polecamy za to Spaceru po łuku, do tej pory mam kompleksy z powodu tego, że łuk nie wytrzymał mojego ciężaru. Jeśli jednak ktoś waży mniej niż 100kg, to może go utrzyma.
Fizyka pod kołami samochodów wypada całkiem przyjemnie. Na dość małej przestrzeni upchnięto całkiem sporo eksponatów. Nie jest to może wielka nauka i nie jest tak fajnie jak w Centrum Nauki Kopernik, ale jeżeli nie wybieracie się do Warszawy, wystawa jest całkiem fajną opcją.
27 maja 2011
Wrocławska Fontanna
Typ atrakcji: Fontanna multimedialna
Miejsce: Pergola przy Hali Stulecia
Strona: wroclawskafontanna.pl
Otwarte: 25 kwietnia-31 października, 10:00-23:00, pokazy o pełnych godzinach (Uwaga! 10:23 oraz 18:47 NIE SĄ pełnymi godzinami)
Jeśli chce się zaimponować znajomym tym, w jakim fajnym mieście się mieszka, można wytoczyć ciężkie działo. Wodne. Wrocławską Fontannę Multimedialną. Nie tylko ze względu na lansiarskie słowo multimedialna. Bo przecież wszystko, co multimedialne jest uważane za fajne, nawet Muzeum Chopina w Warszawie.
Jednak opis fontanny naprawdę robi wrażenie: hektar powierzchni, ponad 300 dysz wodnych, 3 ogniowe, ogromny ekran wodny, 800 punktów świetlnych. Zazwyczaj atrakcja ratuje środowisko naturalne i nie strzela wodą zbyt wysoko do góry (taki wygaszacz ekranu w wersji dla fontann), ale co godzinę prezentuje kilkunastominutowe pokazy (i wtedy nic nie ratuje).
Za pierwszym razem rzeczywiście robi to ogromne wrażenie, szczególnie wieczorem gdy do strumieni wody i dźwięków muzyki dodawane są światła. Jednak przy kolejnych utworach (które zmieniają się szybciej niż gejowskie ikony) poznajemy cały arsenał środków i już niewiele jest nas w stanie zaskoczyć. Hardkorowi fani oraz ludzie, którzy akurat mają gości i tak będą przychodzić. A pomyśleć, że rodzina z samorządowej broszury PiS nigdy nie widziała pokazu multimedialnej fontanny (to jedyna rzecz, którą stamtąd zapamiętałem, więc się chwalę). Ja niestety pamiętam jeszcze niektóre postulaty. Tamta rodzina nigdy nie widziała, bo pojechanie do Hali Stulecia to wielka wyprawa. My się już parę razy zdobyliśmy na taką. Nie mamy jeszcze niestety książeczki weterana...
Fontanna najlepiej prezentuje się na pokazach specjalnych (w weekendy) - a to za sprawą ekranu wodnego. Wyświetlone na nim może zostać chyba wszystko: ganiający po całej fontannie feniks, panie tańczące kankana czy wypełzająca z ziemi dżdżownica. Mi akurat najbardziej podchodzą abstrakcje [to, co wyświetla rzutnik, gdy się popsuje]. A mnie się podobały japońskie żurawie w ogrodzie zen, kiedy jeszcze wszystko działało jak należy.
Miejsce jest warte odwiedzenia nie tylko o pełnych godzinach. Ławki, szum wody i zadbane trawniki sprawiają, że pergola idealnie nadaje się do zresetowania po ciężkim dniu.
Można też poleżeć sobie na leżaczku. Stałą liczbę leżaczków gwarantują łańcuchy. Warto też tam zajrzeć zimą. Woda wtedy nie leci, ale za to stoi pod postacią lodowiska.
I na koniec mały wpis do Księgi skarg i zażaleń: Czy naprawdę trzeba puszczać uwerturę z Carmen 5 razy dziennie, 7 dni w tygodniu? Tak, to wesoły i skoczny utwór. W dodatku każdy zna go tak dobrze, jak piosenki Feela. Zecydowanie przydałby się szerszy repertuar na codzienne pokazy.
Miejsce: Pergola przy Hali Stulecia
Strona: wroclawskafontanna.pl
Otwarte: 25 kwietnia-31 października, 10:00-23:00, pokazy o pełnych godzinach (Uwaga! 10:23 oraz 18:47 NIE SĄ pełnymi godzinami)
Jeśli chce się zaimponować znajomym tym, w jakim fajnym mieście się mieszka, można wytoczyć ciężkie działo. Wodne. Wrocławską Fontannę Multimedialną. Nie tylko ze względu na lansiarskie słowo multimedialna. Bo przecież wszystko, co multimedialne jest uważane za fajne, nawet Muzeum Chopina w Warszawie.
Jednak opis fontanny naprawdę robi wrażenie: hektar powierzchni, ponad 300 dysz wodnych, 3 ogniowe, ogromny ekran wodny, 800 punktów świetlnych. Zazwyczaj atrakcja ratuje środowisko naturalne i nie strzela wodą zbyt wysoko do góry (taki wygaszacz ekranu w wersji dla fontann), ale co godzinę prezentuje kilkunastominutowe pokazy (i wtedy nic nie ratuje).
Za pierwszym razem rzeczywiście robi to ogromne wrażenie, szczególnie wieczorem gdy do strumieni wody i dźwięków muzyki dodawane są światła. Jednak przy kolejnych utworach (które zmieniają się szybciej niż gejowskie ikony) poznajemy cały arsenał środków i już niewiele jest nas w stanie zaskoczyć. Hardkorowi fani oraz ludzie, którzy akurat mają gości i tak będą przychodzić. A pomyśleć, że rodzina z samorządowej broszury PiS nigdy nie widziała pokazu multimedialnej fontanny (to jedyna rzecz, którą stamtąd zapamiętałem, więc się chwalę). Ja niestety pamiętam jeszcze niektóre postulaty. Tamta rodzina nigdy nie widziała, bo pojechanie do Hali Stulecia to wielka wyprawa. My się już parę razy zdobyliśmy na taką. Nie mamy jeszcze niestety książeczki weterana...
Fontanna najlepiej prezentuje się na pokazach specjalnych (w weekendy) - a to za sprawą ekranu wodnego. Wyświetlone na nim może zostać chyba wszystko: ganiający po całej fontannie feniks, panie tańczące kankana czy wypełzająca z ziemi dżdżownica. Mi akurat najbardziej podchodzą abstrakcje [to, co wyświetla rzutnik, gdy się popsuje]. A mnie się podobały japońskie żurawie w ogrodzie zen, kiedy jeszcze wszystko działało jak należy.
Miejsce jest warte odwiedzenia nie tylko o pełnych godzinach. Ławki, szum wody i zadbane trawniki sprawiają, że pergola idealnie nadaje się do zresetowania po ciężkim dniu.
Można też poleżeć sobie na leżaczku. Stałą liczbę leżaczków gwarantują łańcuchy. Warto też tam zajrzeć zimą. Woda wtedy nie leci, ale za to stoi pod postacią lodowiska.
I na koniec mały wpis do Księgi skarg i zażaleń: Czy naprawdę trzeba puszczać uwerturę z Carmen 5 razy dziennie, 7 dni w tygodniu? Tak, to wesoły i skoczny utwór. W dodatku każdy zna go tak dobrze, jak piosenki Feela. Zecydowanie przydałby się szerszy repertuar na codzienne pokazy.
18 maja 2011
One Shot #5
7 maja 2011
Drugi Wrocławski Festiwal Dobrego Piwa
o
7.5.11
Etykiety:
atrakcja,
event,
foto,
fun fun fun,
gdzie wypić,
gdzie zjeść,
MPK,
omnomnom,
rozrywka,
transport zbiorowy,
trunki i napoje,
Wrocław,
wydarzenie
Typ wydarzenia: Festiwal piwny
Miejsce: Centrum Kultury Zamek
Strona: zamek.wroclaw.pl
Data: 7-8 maja 2011, 12.00-22.00
Tam było tak fajnie, że ten wpis musiał powstać tak szybko jak scenariusz do Dlaczego Ja?. Nie to, żebyśmy wszystko pamiętali, ale postaramy się sobie przypomnieć. No ale od początku. W Centrum Kultury Zamek w Leśnicy 7 i 8 maja odbywa się II Wrocławski Festiwal Dobrego Piwa i VIII Wrocławskie Warsztaty Piwowarskie. Duże plakaty były dobrze widoczne w całym mieście, więc ratowanie świata trzeba było odłożyć na przyszły tydzień. A jak wiecie - okres gorący: zima w maju, śmierć Osamy i beatyfikacja JP2 na przestrzeni zaledwie kilku dni.
Wielu innych superbohaterów [widocznie] pomyślało tak samo. Tak wielu, ile wynosi pojemność zwykłego wrocławskiego autobusu [czyli dwa razy więcej niż pomyśleliście] plus kilku, którzy załapali się na miejsca biegnące. Jak się później okazało, takie miejsca nie były wcale złym środkiem lokomocji. Korek przed Leśnicą był taki, że biegacze dotarli na miejsce chyba najszybciej. [Prywata: Chciałbym pozdrowić Kierowcę Autobusu, który prowadził bardzo delikatnie, dzięki czemu na zakrętach wszyscy czuli się bezpiecznie]. Wielbicielom MPK polecamy przesiąść się w tramwaj 72, kiedy tylko będzie sposobność; a zmotoryzowanym zalecamy zabranie psa z powodu dużej ilości okazji do spacerów. Ale absolutnie nie polecamy podróży na piwny festiwal samochodem, tylko ludzie o żelaznej woli nie skuszą się na chociaż łyk piwa, a nigdy nie wiadomo za którym krzakiem stoi drogówka z alkomatem. Jeśli z okazji powrotów też będą takie korki, to przy trzecim krzaku będzie się już zupełnie trzeźwym.
Korki nie są jednak na tyle duże, żeby tam się nie dostać. Widać to szczególnie po tłumie który kłębi się pod zamkiem (i to zarówno pod: w piwnicach, jak i pod: w okolicy). Klimatyczne piwnice opanowali piwowarzy domowi: można popróbować ich trunków, zaopatrzyć się w sprzęt do warzenia i posłuchać wykładów.
Jeśli kupi się festiwalowy kufel, to domowych piw można próbować za darmo. Po prostu własnych wyrobów wg prawa nie można sprzedawać za pieniądze. Ale za “dziękuję” i ładny uśmiech już tak.
Rozległy teren wokół zamku zajęły stanowiska z piwami z kraju i zagranicy [z piwem dookoła świata] oraz gastronomia - w większości w klimacie ekologicznym/regionalnym i o smakach niestety odchodzących w zapomnienie [kulinarna podróż w czasie]: ogromne chleby na zakwasie, zsiadłe mleko, suszone mięso, wędzony prawdziwym dymem olchowym boczek - idealne przekąski pod piwo. Jeśli ktoś woli mniej tradycyjne, to może sobie kupić suszone kalmary w foliowym opakowaniu. Zachęcamy do zajrzenia na stoisko z pysznymi serami. Nic, tylko wbijać wykałaczkę i maczać w miodzie akacjowym.
Wróćmy jednak do gwiazdy festiwalu - nikt nie powinien czuć się zawiedzony: są piwa ciemne, jasne, jęczmienne, pszeniczne, orkiszowe, koźlaki, portery, lagery, pilsy, stouty - jeżeli te nazwy nic wam nie mówią, to koniecznie dokształćcie się u miłych panów i pań przy stoiskach. Warto poznać mniejsze browary: Kormoran, Fortuna, Konstancin - świetne piwa dostępne w większych sklepach, więc można spożywać je nie tylko na festiwalu. Polecamy w szczególności stoisko z piwem czereśniowym i pieprzowym. Bardzo dobre, a poza tym ceny dużo niższe niż u konkurencji.
Najlepsze jest jednak to, że nie trzeba wcale lubić piwa, żeby dobrze się bawić. Rozkład i rodzaje stoisk oraz dodatkowe atrakcje są pomyślane naprawdę bardzo dobrze. Można usiąść na trawie (polecamy zabranie kocyka i zrobienie pikniku) i posłuchać Feela i Beaty Kozidrak (tak, organizatorzy zadbali o największe gwiazdy). Ale nie bójcie się, tylko pojedyncze utwory - da się przeżyć. W dodatku świeciło słońce, więc szkoda było wracać. Pozostaje nam tylko polecić na niedzielną wycieczkę.
Tak poza tym można nas polubić na Facebooku. Zachęcamy, chociaż nie robimy jeszcze żadnych konkursów.
Miejsce: Centrum Kultury Zamek
Strona: zamek.wroclaw.pl
Data: 7-8 maja 2011, 12.00-22.00
Tam było tak fajnie, że ten wpis musiał powstać tak szybko jak scenariusz do Dlaczego Ja?. Nie to, żebyśmy wszystko pamiętali, ale postaramy się sobie przypomnieć. No ale od początku. W Centrum Kultury Zamek w Leśnicy 7 i 8 maja odbywa się II Wrocławski Festiwal Dobrego Piwa i VIII Wrocławskie Warsztaty Piwowarskie. Duże plakaty były dobrze widoczne w całym mieście, więc ratowanie świata trzeba było odłożyć na przyszły tydzień. A jak wiecie - okres gorący: zima w maju, śmierć Osamy i beatyfikacja JP2 na przestrzeni zaledwie kilku dni.
Wielu innych superbohaterów [widocznie] pomyślało tak samo. Tak wielu, ile wynosi pojemność zwykłego wrocławskiego autobusu [czyli dwa razy więcej niż pomyśleliście] plus kilku, którzy załapali się na miejsca biegnące. Jak się później okazało, takie miejsca nie były wcale złym środkiem lokomocji. Korek przed Leśnicą był taki, że biegacze dotarli na miejsce chyba najszybciej. [Prywata: Chciałbym pozdrowić Kierowcę Autobusu, który prowadził bardzo delikatnie, dzięki czemu na zakrętach wszyscy czuli się bezpiecznie]. Wielbicielom MPK polecamy przesiąść się w tramwaj 72, kiedy tylko będzie sposobność; a zmotoryzowanym zalecamy zabranie psa z powodu dużej ilości okazji do spacerów. Ale absolutnie nie polecamy podróży na piwny festiwal samochodem, tylko ludzie o żelaznej woli nie skuszą się na chociaż łyk piwa, a nigdy nie wiadomo za którym krzakiem stoi drogówka z alkomatem. Jeśli z okazji powrotów też będą takie korki, to przy trzecim krzaku będzie się już zupełnie trzeźwym.
Korki nie są jednak na tyle duże, żeby tam się nie dostać. Widać to szczególnie po tłumie który kłębi się pod zamkiem (i to zarówno pod: w piwnicach, jak i pod: w okolicy). Klimatyczne piwnice opanowali piwowarzy domowi: można popróbować ich trunków, zaopatrzyć się w sprzęt do warzenia i posłuchać wykładów.
Jeśli kupi się festiwalowy kufel, to domowych piw można próbować za darmo. Po prostu własnych wyrobów wg prawa nie można sprzedawać za pieniądze. Ale za “dziękuję” i ładny uśmiech już tak.
Rozległy teren wokół zamku zajęły stanowiska z piwami z kraju i zagranicy [z piwem dookoła świata] oraz gastronomia - w większości w klimacie ekologicznym/regionalnym i o smakach niestety odchodzących w zapomnienie [kulinarna podróż w czasie]: ogromne chleby na zakwasie, zsiadłe mleko, suszone mięso, wędzony prawdziwym dymem olchowym boczek - idealne przekąski pod piwo. Jeśli ktoś woli mniej tradycyjne, to może sobie kupić suszone kalmary w foliowym opakowaniu. Zachęcamy do zajrzenia na stoisko z pysznymi serami. Nic, tylko wbijać wykałaczkę i maczać w miodzie akacjowym.
Wróćmy jednak do gwiazdy festiwalu - nikt nie powinien czuć się zawiedzony: są piwa ciemne, jasne, jęczmienne, pszeniczne, orkiszowe, koźlaki, portery, lagery, pilsy, stouty - jeżeli te nazwy nic wam nie mówią, to koniecznie dokształćcie się u miłych panów i pań przy stoiskach. Warto poznać mniejsze browary: Kormoran, Fortuna, Konstancin - świetne piwa dostępne w większych sklepach, więc można spożywać je nie tylko na festiwalu. Polecamy w szczególności stoisko z piwem czereśniowym i pieprzowym. Bardzo dobre, a poza tym ceny dużo niższe niż u konkurencji.
Najlepsze jest jednak to, że nie trzeba wcale lubić piwa, żeby dobrze się bawić. Rozkład i rodzaje stoisk oraz dodatkowe atrakcje są pomyślane naprawdę bardzo dobrze. Można usiąść na trawie (polecamy zabranie kocyka i zrobienie pikniku) i posłuchać Feela i Beaty Kozidrak (tak, organizatorzy zadbali o największe gwiazdy). Ale nie bójcie się, tylko pojedyncze utwory - da się przeżyć. W dodatku świeciło słońce, więc szkoda było wracać. Pozostaje nam tylko polecić na niedzielną wycieczkę.
Tak poza tym można nas polubić na Facebooku. Zachęcamy, chociaż nie robimy jeszcze żadnych konkursów.
23 kwietnia 2011
Luna-Park
o
23.4.11
Etykiety:
atrakcja,
event,
fun fun fun,
gdzie zjeść,
miejsca,
rozrywka,
sztuka niska,
Wrocław,
wydarzenie,
zabawa
Typ atrakcji: Wesołe miasteczko
Miejsce: Plac Społeczny
Strona: brak
Otwarte: 26 marca-25 kwietnia 2011, pon-sob 14-23, niedziela 11-23
Dzisiejszy wpis nie będzie miał raczej funkcji informacyjnej [nie będziemy bawiąc uczyć i ucząc bawić? :( - no dobra, też, bo to ważne]. Trzeba mieszkać nie wiem gdzie, żeby nie wiedzieć o tym, że na Plac Społeczny we Wrocławiu przywędrował lunapark [tak właściwie to chyba są tam dwa lunaparki]. Stoi tam już od prawie miesiąca i zwija się za parę dni. Ma to jakiś tajemniczy związek z Szóstym Wrocławskim Świętem Wiosny. Niestety nawet nasi najlepsi informatorzy uciekali w popłochu gdy ich pytaliśmy co to takiego. Jest tyle różnych kolorowych maszyn, że każdy będzie mógł znaleźć coś dla siebie i pomarudzić Czemu tak drogo?. Jeśli ktoś nie lubi, jak się nim miota na wszystkie strony jak na rollercoasterze, to może dać się oszukać na 10zł w strącaniu puszek, albo pograć w ice hockeya - może też popróbować naleśników, prażonych orzeszków i poobserwować rozentuzajazmowany tłum.
Fun, fun, fun, fun. Kręci tak, że okulary spadają. Ale i tak fun, fun. fun, fun. Nie tylko w piątek. W środę też, bo za pół ceny.
To nie miły kwiatek w świetle poranka - to przerażeni ludzie w świetle zmierzchu na wachaczo-wykręcaczu! Mają przesrane, jak im się zachce wymiotować. Nie wiadomo, kogo się trafi i czy nie będzie to rzyg samobójczy.
Diabelski młyn, na który nie starczyło już pieniążka.
Ani magiczna, ani mysz - ale nieźle się można zakręcić. Tylko raz - i to nie dlatego, że ludzie tam umierają.
Skacz, Adam, skacz! Na żółwia! Żółwiowi się podoba. Panu z brodą chyba też, ale nie jest jeszcze pewien.
Tu można sobie poskakać, [liny, jak widać, mogą unieść wiele]. A rodzice mogą zrobić zdjęcia do albumu.
Król lunaparku (tego mniejszego). Latało się na takich za młodu. Ach te ekstremalne przeżycia z dzieciństwa. Latanie na łabędziach i niebezpieczny drift na autodromie...
Szczucie cycami. Pełno takich w całym lunaparku, chyba żeby umilić czas w kolejce. O tak, byliśmy zachwyceni.
F19 - Kubica też tak zaczynał. I wiadomo, jak to się skończyło.
Ekstremalnie duża kolejka na eXtreame (dla mających mandaryński w szkole: duże kręcące się coś).
Godzina w kolejce, no ale teraz już z górki.
Prawda, że ładnie poukładane? Chyba nikt tu dawno nic nie wygrał... Biznes lepszy niż niejedena piramida finansowa. Zdjęcie powinno być w podręczniku do podstaw przedsiębiorczości. Jako inspiracja.
Straszne rzeczy. Chyba nastraszniejsze w całym domu strachów.
Trumna co prawda ma kabelek, ale nic z niej nie wyskakuje. Ogólnie dom strachów jest nudny - nie polecamy. Tak, nie polecamy, jakiś strach odciął mi ramię piłą łańcuchową :(
Paris Dakar, czy Power Dancer - oto jest pytanie. Adam Małysz już wybrał. Jego żona zresztą też.
Smutna konkluzja na koniec: dzieci w dzisiejszych czasach preferują kolorową, truskawkową, zamiast białej i klasycznej. Za naszych czasów kamienie były twardsze...
Miejsce: Plac Społeczny
Strona: brak
Otwarte: 26 marca-25 kwietnia 2011, pon-sob 14-23, niedziela 11-23
Dzisiejszy wpis nie będzie miał raczej funkcji informacyjnej [nie będziemy bawiąc uczyć i ucząc bawić? :( - no dobra, też, bo to ważne]. Trzeba mieszkać nie wiem gdzie, żeby nie wiedzieć o tym, że na Plac Społeczny we Wrocławiu przywędrował lunapark [tak właściwie to chyba są tam dwa lunaparki]. Stoi tam już od prawie miesiąca i zwija się za parę dni. Ma to jakiś tajemniczy związek z Szóstym Wrocławskim Świętem Wiosny. Niestety nawet nasi najlepsi informatorzy uciekali w popłochu gdy ich pytaliśmy co to takiego. Jest tyle różnych kolorowych maszyn, że każdy będzie mógł znaleźć coś dla siebie i pomarudzić Czemu tak drogo?. Jeśli ktoś nie lubi, jak się nim miota na wszystkie strony jak na rollercoasterze, to może dać się oszukać na 10zł w strącaniu puszek, albo pograć w ice hockeya - może też popróbować naleśników, prażonych orzeszków i poobserwować rozentuzajazmowany tłum.
Fun, fun, fun, fun. Kręci tak, że okulary spadają. Ale i tak fun, fun. fun, fun. Nie tylko w piątek. W środę też, bo za pół ceny.
To nie miły kwiatek w świetle poranka - to przerażeni ludzie w świetle zmierzchu na wachaczo-wykręcaczu! Mają przesrane, jak im się zachce wymiotować. Nie wiadomo, kogo się trafi i czy nie będzie to rzyg samobójczy.
Diabelski młyn, na który nie starczyło już pieniążka.
Ani magiczna, ani mysz - ale nieźle się można zakręcić. Tylko raz - i to nie dlatego, że ludzie tam umierają.
Skacz, Adam, skacz! Na żółwia! Żółwiowi się podoba. Panu z brodą chyba też, ale nie jest jeszcze pewien.
Tu można sobie poskakać, [liny, jak widać, mogą unieść wiele]. A rodzice mogą zrobić zdjęcia do albumu.
Król lunaparku (tego mniejszego). Latało się na takich za młodu. Ach te ekstremalne przeżycia z dzieciństwa. Latanie na łabędziach i niebezpieczny drift na autodromie...
Szczucie cycami. Pełno takich w całym lunaparku, chyba żeby umilić czas w kolejce. O tak, byliśmy zachwyceni.
F19 - Kubica też tak zaczynał. I wiadomo, jak to się skończyło.
Ekstremalnie duża kolejka na eXtreame (dla mających mandaryński w szkole: duże kręcące się coś).
Godzina w kolejce, no ale teraz już z górki.
Prawda, że ładnie poukładane? Chyba nikt tu dawno nic nie wygrał... Biznes lepszy niż niejedena piramida finansowa. Zdjęcie powinno być w podręczniku do podstaw przedsiębiorczości. Jako inspiracja.
Straszne rzeczy. Chyba nastraszniejsze w całym domu strachów.
Trumna co prawda ma kabelek, ale nic z niej nie wyskakuje. Ogólnie dom strachów jest nudny - nie polecamy. Tak, nie polecamy, jakiś strach odciął mi ramię piłą łańcuchową :(
Paris Dakar, czy Power Dancer - oto jest pytanie. Adam Małysz już wybrał. Jego żona zresztą też.
Smutna konkluzja na koniec: dzieci w dzisiejszych czasach preferują kolorową, truskawkową, zamiast białej i klasycznej. Za naszych czasów kamienie były twardsze...
19 kwietnia 2011
One Shot #4
15 kwietnia 2011
Setka - Bar Polski Ludowej
o
15.4.11
Etykiety:
bistro,
gdzie wypić,
gdzie zjeść,
lokal,
PRL,
Wrocław
Typ lokalu: Bistro
Miejsce: Kazimierza Wielkiego 50a
Strona: profil na FB
Otwarte: Całą dobę
Ocena:
Pewnym niedawno otwartym lokalem, skończymy nasz cykl związany z miejscami, w których można tanio zjeść, wypić i przenieść się do jednej z poprzednich epok. Przedwojenna we Wrocławiu była pierwsza, ale żarłoczna dżungla kapitalizmu wydała na świat w tym roku dwóch konkurentów. Drugim z braci bliźniaków jest Setka. Mało oryginalna koncepcja [która mi się podoba] przyprawiała trochę o odruch ziewania. Może dzięki cięciom w dziale kreatywnym, przyłożyli się do czegoś innego. Jak to mówi Madzia Gessler “ZOBACZMY (w co można zanurzyć swoje włosy)”.
Setka to nieduży lokal. Za bardzo nieduży. Coś za coś, czyli ograniczono ilość siedzonek w zamian za swobodne poruszanie się po lokalu. Jedyne miejsca do posiadzenia, to rząd hokerów przy ogromnym barze i kilka krzesełek pod oknami. Ciężko się więc dopchać do miejsca siedzącego, nam się udało tylko raz na cztery próby. Jak już się dopchaliśmy, było całkiem wygodnie i o dziwo nie ciasno. Jednakowoż świadomość, że można się nie wcisnąć do zaplanowanego miejsca jest tak dołująca, że woli się już nawet zajrzeć do Spiżu, bo może tam się bardziej poszczęści. [Ta, jasne.]
Patrząc na sufit narzuca mi się pytanie “Co mi tam Pan namalował” [chyba “stworzył w corelu”] - jest fajne logo, są mapy z nietakodległych czasów. Na ścianach podobne fantazje: kolaż zdjęć, plakatów i dokumentów z epoki. Całość ma nawiązywać do lat 60 - i mimo, że mnie nie urzekło, to jest spójnie i z pomysłem - szacun. Zadbano nawet o takie szczegóły jak dopasowanie do klimatu telewizora - rzućcie okiem jak będziecie. Ale nie na Pornonię/Polonię 1, bo to przecież nie te czasy! Poza tym i tak jest w stanie wiecznego spoczynku i nie ma pilota.
Rewolucja październikowa, Przysmak przodownika pracy, Członek partii - za tymi nazwami kryje się klasyka peerelowskiej kuchni: tatar, chleb ze smalcem i smażona kiełbasa. Ale jest to klasyka w takim stylu, że nikogo nie odstraszy na tyle, żeby uciec i zostawić nam dwa wolne miejsca, na których moglibyśmy usiąść. Kogo mógłby tatar odstraszyć? Już prędzej zimne nóżki z dodatkiem kukurydzy. No tak. Kukurydza w galarecie i wiemy, że jesteśmy we Wrocławiu. Czekamy na konkurs pod patronatem Rafała Dutkiewicza “Kreatywni wrocławianie - najbardziej osobliwa potrawa z dodatkiem kukurydzy”. Już widzę oczami wyobraźni zwycięstwo bigosu z kukurydzą. Moim faworytem jest na razie hot-dog z kukurydzą, marchewką i kapustą, którego wczoraj dostałem w szkolnym barze.
Ceny są poniżej średniej. Wszystko dostaniemy za 6-8zł. Napoje za 4. Zestaw dla dorosłych (bez zabawek w prezencie) - seta z ogórkiem, za 10. Och, te ceny są TAKIE UMIARKOWANE. W dodatku piwo to nie, broń Niewidzialny Różowy Jednorożcu, Warka 0,3l, tylko chyba pół litra [dobrego piwa]. Niestety na ładnym kufelku nie ma podziałki - więc to informacja niesprawdzona. Trzeba będzie wpaść z cylindrem miarowym.
Z potraw przestowaliśmy smalec. Bo łatwo rozpoznać taki od pani sklepowej i łatwo dostać niedobry - możemy potem rozwlekle krytykować proporcję tłuszczu do tłuszczu oraz ilość soli. Smaczne. I dość twórcze, kucharz nie popadł w schematy, za co wielki plus. Smalec ze śliwkami naprawdę świetnie smakuje. Szkoda tylko, że trzeba go rozsmarowywać na zwykłym, niesmacznym chlebie i zagryzać podłymi ogórkami. O ile jeszcze ogórki mogę wybaczyć, bo ciężko kupić dobre, a lokal jest za młody by mieć własne zapasy, to dobry chleb nie stanowi wielkiego problemu. W Hercie można wybrać losowy i będzie sto razy lepszy. Stawiam, ze podają wyrób z laboratorium Carrefoura, albo import wewnętrzny z GS-u na Mazurach. Wszystko za to jest świetnie podawane - na białej zastawie na której zamiast logotypu Społem, dumnie pręży się logo Setki [i co? można!]. Piwo podawane w kuflach, również z logiem.
Obsługa została zuniformizowana [śliczne czerwone krawaty i białe koszule]. Jest miła [i przystojna]; i nawet pytała, czy smakuje. Pełen profesjonalizm, znajomość fachu, uśmiech. Pewnie można nawet liczyć na miłą konwersację jak się jest samemu [nie namawiamy do pica w samotności]. Ogółem barmani z powołania - dawno się tak nie zachwycałem obsługą. [Bo przystojna].
Największa rekomendacja (?) jeżeli chodzi o szacowną klientelę - zaobserwowano tam Panią Basię. Na otwarciu były też różne inne celebrities, których twarzy nie mogę skojarzyć z nazwiskami. A na co dzień jak na razie duży przekrój - raczej nikt nie bedzie czuł się tam niedopasowany [i samotny. Forever alone].
Podsumowując - bardzo polecamy ze względu na atmosferę, obsługę i dbałość o szczegóły. Jak na razie lokal pozytywnie wybija się na tle konkurencji. Jedynym problemem są fani tacy jak my, którzy zajmują wszystkie siedzenia! Ale, że Setka jest całodobowa, to pewnie można liczyć na miejsce w egzotycznych godzinach typu 11:11 i 4:15. Ktoś podobno znalazł od razu miejsce o 17:31. Ale to pewnie miejska legenda.
Miejsce: Kazimierza Wielkiego 50a
Strona: profil na FB
Otwarte: Całą dobę
Ocena:
Pewnym niedawno otwartym lokalem, skończymy nasz cykl związany z miejscami, w których można tanio zjeść, wypić i przenieść się do jednej z poprzednich epok. Przedwojenna we Wrocławiu była pierwsza, ale żarłoczna dżungla kapitalizmu wydała na świat w tym roku dwóch konkurentów. Drugim z braci bliźniaków jest Setka. Mało oryginalna koncepcja [która mi się podoba] przyprawiała trochę o odruch ziewania. Może dzięki cięciom w dziale kreatywnym, przyłożyli się do czegoś innego. Jak to mówi Madzia Gessler “ZOBACZMY (w co można zanurzyć swoje włosy)”.
Setka to nieduży lokal. Za bardzo nieduży. Coś za coś, czyli ograniczono ilość siedzonek w zamian za swobodne poruszanie się po lokalu. Jedyne miejsca do posiadzenia, to rząd hokerów przy ogromnym barze i kilka krzesełek pod oknami. Ciężko się więc dopchać do miejsca siedzącego, nam się udało tylko raz na cztery próby. Jak już się dopchaliśmy, było całkiem wygodnie i o dziwo nie ciasno. Jednakowoż świadomość, że można się nie wcisnąć do zaplanowanego miejsca jest tak dołująca, że woli się już nawet zajrzeć do Spiżu, bo może tam się bardziej poszczęści. [Ta, jasne.]
Patrząc na sufit narzuca mi się pytanie “Co mi tam Pan namalował” [chyba “stworzył w corelu”] - jest fajne logo, są mapy z nietakodległych czasów. Na ścianach podobne fantazje: kolaż zdjęć, plakatów i dokumentów z epoki. Całość ma nawiązywać do lat 60 - i mimo, że mnie nie urzekło, to jest spójnie i z pomysłem - szacun. Zadbano nawet o takie szczegóły jak dopasowanie do klimatu telewizora - rzućcie okiem jak będziecie. Ale nie na Pornonię/Polonię 1, bo to przecież nie te czasy! Poza tym i tak jest w stanie wiecznego spoczynku i nie ma pilota.
Rewolucja październikowa, Przysmak przodownika pracy, Członek partii - za tymi nazwami kryje się klasyka peerelowskiej kuchni: tatar, chleb ze smalcem i smażona kiełbasa. Ale jest to klasyka w takim stylu, że nikogo nie odstraszy na tyle, żeby uciec i zostawić nam dwa wolne miejsca, na których moglibyśmy usiąść. Kogo mógłby tatar odstraszyć? Już prędzej zimne nóżki z dodatkiem kukurydzy. No tak. Kukurydza w galarecie i wiemy, że jesteśmy we Wrocławiu. Czekamy na konkurs pod patronatem Rafała Dutkiewicza “Kreatywni wrocławianie - najbardziej osobliwa potrawa z dodatkiem kukurydzy”. Już widzę oczami wyobraźni zwycięstwo bigosu z kukurydzą. Moim faworytem jest na razie hot-dog z kukurydzą, marchewką i kapustą, którego wczoraj dostałem w szkolnym barze.
Ceny są poniżej średniej. Wszystko dostaniemy za 6-8zł. Napoje za 4. Zestaw dla dorosłych (bez zabawek w prezencie) - seta z ogórkiem, za 10. Och, te ceny są TAKIE UMIARKOWANE. W dodatku piwo to nie, broń Niewidzialny Różowy Jednorożcu, Warka 0,3l, tylko chyba pół litra [dobrego piwa]. Niestety na ładnym kufelku nie ma podziałki - więc to informacja niesprawdzona. Trzeba będzie wpaść z cylindrem miarowym.
Z potraw przestowaliśmy smalec. Bo łatwo rozpoznać taki od pani sklepowej i łatwo dostać niedobry - możemy potem rozwlekle krytykować proporcję tłuszczu do tłuszczu oraz ilość soli. Smaczne. I dość twórcze, kucharz nie popadł w schematy, za co wielki plus. Smalec ze śliwkami naprawdę świetnie smakuje. Szkoda tylko, że trzeba go rozsmarowywać na zwykłym, niesmacznym chlebie i zagryzać podłymi ogórkami. O ile jeszcze ogórki mogę wybaczyć, bo ciężko kupić dobre, a lokal jest za młody by mieć własne zapasy, to dobry chleb nie stanowi wielkiego problemu. W Hercie można wybrać losowy i będzie sto razy lepszy. Stawiam, ze podają wyrób z laboratorium Carrefoura, albo import wewnętrzny z GS-u na Mazurach. Wszystko za to jest świetnie podawane - na białej zastawie na której zamiast logotypu Społem, dumnie pręży się logo Setki [i co? można!]. Piwo podawane w kuflach, również z logiem.
Obsługa została zuniformizowana [śliczne czerwone krawaty i białe koszule]. Jest miła [i przystojna]; i nawet pytała, czy smakuje. Pełen profesjonalizm, znajomość fachu, uśmiech. Pewnie można nawet liczyć na miłą konwersację jak się jest samemu [nie namawiamy do pica w samotności]. Ogółem barmani z powołania - dawno się tak nie zachwycałem obsługą. [Bo przystojna].
Największa rekomendacja (?) jeżeli chodzi o szacowną klientelę - zaobserwowano tam Panią Basię. Na otwarciu były też różne inne celebrities, których twarzy nie mogę skojarzyć z nazwiskami. A na co dzień jak na razie duży przekrój - raczej nikt nie bedzie czuł się tam niedopasowany [i samotny. Forever alone].
Podsumowując - bardzo polecamy ze względu na atmosferę, obsługę i dbałość o szczegóły. Jak na razie lokal pozytywnie wybija się na tle konkurencji. Jedynym problemem są fani tacy jak my, którzy zajmują wszystkie siedzenia! Ale, że Setka jest całodobowa, to pewnie można liczyć na miejsce w egzotycznych godzinach typu 11:11 i 4:15. Ktoś podobno znalazł od razu miejsce o 17:31. Ale to pewnie miejska legenda.
7 kwietnia 2011
One Shot #3
5 kwietnia 2011
Stary Cmentarz Żydowski
Typ atrakcji: Muzeum Sztuki Cmentarnej
Miejsce: Ślężna 37/39
Strona: muzeum.miejskie.wroclaw.pl
Otwarte: Codziennie, 10.00-18.00
Co jakiś czas wybieramy się na zwiedzanie okolicy. Ostatnio padło na bliższą, [bardzo] stary cmentarz żydowski - miejsce naprawdę niezwykłe. Szczególnie po zmroku.
Przed wejściem trzeba odwiedzić kasę/budkę kustosza/cmentarną księgarnię/punkt informacyjny - ogólnie rzecz biorąc multifunkcjonalną małą chatkę. Przez chwilę myśleliśmy nawet, że odbywają się tam jakieś seanse spirytystyczne. Miły [trochę dziwny] starszy pan ze studentów [ani z bezrobotnych absolwentów] nie zedrze, pożyczy parasolkę, książkę-przewodnik i sypnie garścią ciekawostek. Jego historie nadają się na osobny akapit. Przez godzinę można dowiedzieć się, że Boga nie ma (chociaż zawarł wcześniej przymierze z Jezusem - pewnie później wyparował, chyba nie ze wstydu). Jakby tych sensacji było mało, to usłyszeliśmy, że Polską rządzi kloaka (nie pytajcie, my też nie pytaliśmy, niektórych rzeczy lepiej nie wiedzieć - masz na myśli skład zapiekanych pajd w Łubu Dubu?).
Na teren cmentarza wchodzimy przez kutą bramę ozdobioną menorami. To świetny początek - menora jest starym symbolem żydowskim więc świetnie tu pasuje - chodząc dłuższy czas po cmentarzu nie mogliśmy rozgryźć czy jest bardziej żydowski czy bardziej stary. Przy bramie jest też fajna lampa z makiem. Z mądrego przewodnika dowiedzieliśmy się, że maki to symbol ulotności. Może coś w tym jest. Wdychanie opiatów jest mocno dekadenckie. Alejki porośnięte bluszczem, ostrokrzewem i wronami są trochę przerażające, ale po dłuższym spacerze zaczynają fascynować - i to nie w ten niezdrowy sposób co zgrabne tyłki kolegów. Na menorach pełno jest symboli, nazwisk, numerów, dat, skrótów - uważajcie, oglądanie zaczyna wciągać [Aj waj, tak wciąga, że można zostać zamkniętym na noc]. Oprócz prostych nagrobków pełno tu dalekich od skromności budowli inspirowanych chyba wszystkimi głównymi nurtami w architekturze - od kolumn egipskich poprzez gotyckie ostrołuki po secesyjne maki. Ale chyba najwięcej widać tu dekonstruktywizm. A jak powszechnie wiadomo najsławniejszymi przedstawicielami dekonstruktywizmu w Polsce były Armia Czerwona i Wehrmacht (bardzo śmieszny żarcik historyczno-architektoniczny, hihi).
Zapraszamy na fotorelację z tego miejsca.
24, 25, 26 - ty będziesz następny...
Grobu Prawych nie znaleźliśmy.
Nawet Leonidas był Żydem.
Mokra włoszka jest ostatnim krzykiem mody wśród okolicznych grobów.
Jeżeli w dzieciństwie baliście się Buki - to już nie musicie. Choć sama Buka dementuje pogłoski o własnej śmierci i dalej straszy.
Macewa-starowinka. Co prawda ten 1633 to nie wg kalendarza żydowskiego, ale to i tak było dawno.
Żyd i mason! Najprawdopodobniej też pedał i cyklista.
Oszczędni Żydzi wymyślili, że zamiast kwiatków, na grobach będą kamyki. To takie stereotypowe.
Macewa w kształcie, ee...
Trochę posępnie - aż dziw, że to cmentarz.
Miejsce: Ślężna 37/39
Strona: muzeum.miejskie.wroclaw.pl
Otwarte: Codziennie, 10.00-18.00
Co jakiś czas wybieramy się na zwiedzanie okolicy. Ostatnio padło na bliższą, [bardzo] stary cmentarz żydowski - miejsce naprawdę niezwykłe. Szczególnie po zmroku.
Przed wejściem trzeba odwiedzić kasę/budkę kustosza/cmentarną księgarnię/punkt informacyjny - ogólnie rzecz biorąc multifunkcjonalną małą chatkę. Przez chwilę myśleliśmy nawet, że odbywają się tam jakieś seanse spirytystyczne. Miły [trochę dziwny] starszy pan ze studentów [ani z bezrobotnych absolwentów] nie zedrze, pożyczy parasolkę, książkę-przewodnik i sypnie garścią ciekawostek. Jego historie nadają się na osobny akapit. Przez godzinę można dowiedzieć się, że Boga nie ma (chociaż zawarł wcześniej przymierze z Jezusem - pewnie później wyparował, chyba nie ze wstydu). Jakby tych sensacji było mało, to usłyszeliśmy, że Polską rządzi kloaka (nie pytajcie, my też nie pytaliśmy, niektórych rzeczy lepiej nie wiedzieć - masz na myśli skład zapiekanych pajd w Łubu Dubu?).
Na teren cmentarza wchodzimy przez kutą bramę ozdobioną menorami. To świetny początek - menora jest starym symbolem żydowskim więc świetnie tu pasuje - chodząc dłuższy czas po cmentarzu nie mogliśmy rozgryźć czy jest bardziej żydowski czy bardziej stary. Przy bramie jest też fajna lampa z makiem. Z mądrego przewodnika dowiedzieliśmy się, że maki to symbol ulotności. Może coś w tym jest. Wdychanie opiatów jest mocno dekadenckie. Alejki porośnięte bluszczem, ostrokrzewem i wronami są trochę przerażające, ale po dłuższym spacerze zaczynają fascynować - i to nie w ten niezdrowy sposób co zgrabne tyłki kolegów. Na menorach pełno jest symboli, nazwisk, numerów, dat, skrótów - uważajcie, oglądanie zaczyna wciągać [Aj waj, tak wciąga, że można zostać zamkniętym na noc]. Oprócz prostych nagrobków pełno tu dalekich od skromności budowli inspirowanych chyba wszystkimi głównymi nurtami w architekturze - od kolumn egipskich poprzez gotyckie ostrołuki po secesyjne maki. Ale chyba najwięcej widać tu dekonstruktywizm. A jak powszechnie wiadomo najsławniejszymi przedstawicielami dekonstruktywizmu w Polsce były Armia Czerwona i Wehrmacht (bardzo śmieszny żarcik historyczno-architektoniczny, hihi).
Zapraszamy na fotorelację z tego miejsca.
24, 25, 26 - ty będziesz następny...
Grobu Prawych nie znaleźliśmy.
Nawet Leonidas był Żydem.
Mokra włoszka jest ostatnim krzykiem mody wśród okolicznych grobów.
Jeżeli w dzieciństwie baliście się Buki - to już nie musicie. Choć sama Buka dementuje pogłoski o własnej śmierci i dalej straszy.
Macewa-starowinka. Co prawda ten 1633 to nie wg kalendarza żydowskiego, ale to i tak było dawno.
Żyd i mason! Najprawdopodobniej też pedał i cyklista.
Oszczędni Żydzi wymyślili, że zamiast kwiatków, na grobach będą kamyki. To takie stereotypowe.
Macewa w kształcie, ee...
Trochę posępnie - aż dziw, że to cmentarz.
Subskrybuj:
Posty (Atom)